Prawdziwy Kebab


Nie pamiętam kiedy zjadłem pierwszego kebaba. Ale pierwszy PRAWDZIWY KEBAB był pyszny! Skwar, turecki targ, dookoła zapach przypraw. Mała jadłodajnia dla tubylców, a w niej rozkosz mięsnego podniebienia. Stara kobieta wysmażająca na wielkiej blasze placki, świeże baranie mięso kręcące się na rożnie, działające na mnie niczym wahadło hipnotyzera i ten piękny uśmiech Turka, który oświadczył mi, że jestem pierwszym białym człowiekiem w jego przybytku. Talerz ostrych papryczek, ajran, cynamonowa herbata i ta zawinięta w papier kulinarna rozkosz! To sprawiło, że zakochałem się. Ten blog jest swego rodzaju przewodnikiem po Warszawskich kebabowniach (których jest naprawdę dużo w stolicy Polski), a ja, jako przewodnik poszukuję tego ideału.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Restauracja 'Maho', al Krakowska 240/242


cienki, jagnięcina, bez sosu
ocena: 9,9


  Im jestem starszy tym chętniej wracam do wspomnień. Nie rozumiem tej budzącej się we mnie chęci powrotu do starych czasów. Wydaje mi się, że tęsknię głównie do tej dziecięcej beztroski, za którą jestem nieskończenie wdzięczny losowi.
  Pamiętam czasy bez telefonów komórkowych, internetu, tęczy na Zbawiciela, a nawet Palmy na de Gaulle'a. Pamiętam automaty telefoniczne na żetony, kiełbasę owijaną w gazetę, czerwone budki na Konstytucji i 'polskiego hot-doga pieczarkowego' na Starówce. Pierwszego game-boya w klasie, 'Piątek z Pankracym' , album z naklejkami żółwi ninja, 1 000 000 zł na banknocie, 'Mortal Kombat' w kinie, gry na stadionie, jeansy pod pałacem i cinkciarzy. Brzydką modę, niewygodne kalosze, jeszcze mniej wygodne trampki, trolejbusy i syfon z wodą sodową.
  Te śmieszne obrazki, dziś egzotyczne, wywoływane są przez różne bodźce. Nie będę tu pewnie wyjątkiem jeśli napiszę, że działa tak na mnie zawsze powrót do domu rodziców. Książki z dzieciństwa, landszafty na ścianach czy zapach kotleta mielonego, ugniecionego i wysmażonego ręką, która pierwsza głaskała i pierwsza dała klapsa.
  Z pewnością swoje klapsy wspomina też Turek, który pójdzie do Maho na Adana Dürüm. Drodzy państwo, to jest ten smak! Ten smak wszystkiego, co tam znajdziecie! Definitywnie najlepszy kebab w kraju!




  Turcją pachnie już od wejścia. Dzięki otwartej kuchni widać, jak sprawni kucharze rolują te cuda swoimi tłuściutkimi paluszkami. Ilość dań przewyższa liczbę znaków chińskiego alfabetu. Obsługa jest miła, wystrój przyjemny. Duże znaczenie ma też fakt, że wszystko przyrządzane jest według zasad kuchni Halal, a więc klient ma do czynienia z prawdziwym dorobkiem kulinarnym ludu Mustafy Kemala Atatürka!
  Polaku, prawdziwy kebab nie ma sosu. Prawdziwy kebab ma składniki wysokiej jakości, ktorych smaku nie potrzeba maskować jogurtowym sosem czosnkowym, albo superostrym wyżeraczem podniebień. Prawdziwy kebab smakuje kolendrą, pomidorem, ogórkiem, cebulą i oczywiście pysznym mięsem. Całość zawinięta jest w placek z mąki durum, który kształtem przypomina podpłomyki.
  Co jeszcze może wspominać Turek, który pójdzie na obiad do Maho? Maminą zupę z ciecierzycy i babcine faszerowane bakłażany. Oprócz tego humusy, kofte i manti, które jadł na ulicach Stambułu gdy był jeszcze nastolatkiem. Miejsce obowiązkowe dla amatorów kuchni arabskiej!




  Czemu 9,9, a nie 10 punktów? Zaprzeczyłbym sam sobie. Podważyłbym istnienie tego bloga. 10 punktów świadczyłoby o tym, że blog należy zamknąć, bo idealny kebab został znaleziony. Za co więc odjąć ten ułamek? Może za to, że nie ma drugiego takiego Maho bliżej centrum…?






poniedziałek, 23 września 2013

Kebab na skrzyżowaniu Sobieskiego i Nałęczowskiej

na cienkim, kurczak, łagodny
ocena: 3,2
  

  Clint Eastwood podczas wywiadu telewizyjnego zapytany przez dziennikarkę co w nim jest takiego, że tak lecą na niego babeczki, zamiast odpowiedzieć wprost sięgnął do kieszeni swojej skórzanej kurtki. Wyjął z niej Marlboro w miękkiej paczce i pstryknięciem palcami w spód sprawił, że papieros po zrobieniu obrotu w powietrzu trafił wprost do jego ust. Następnie drugą ręką sięgnął do spodni po benzynową zapalniczkę i trikowym ruchem uruchomił płomień. Odpalił ze swoim klasycznym przymrużonym okiem, zaciągnął się i kiedy wreszcie wypuścił dym odpowiedział dziennikarce krótko:
  - Nie wiem.


  Pan z kebabu przy Sobieskiego niestety nie miał tyle uroku co Clint i szluga wniesionego na zaplecze oraz nieumycia rąk wybaczyć mu nie mogę. Preparowanie kanapki odbywało się gołymi rękoma i rozważałem przerwanie transakcji, ale przypomniałem sobie dewizę, credo tego blogowego przedsięwzięcia: wszystkie kebaby w mieście...


  Co drzemie w tych rekinach gastronomi, że kompletnie olewają takie elementy? Nie wiem. Natomiast na pewno kebsa więcej tam nie tknę.
  To był chyba pierwszy kebab w moim życiu, w którym nie było grama jakiejkolwiek przyprawy. Nawet soli! Wkładka warzywna nawet przyzwoita, ale co z tego, skoro wszystko zalane jakąś zabarwioną na biało wodą?


  Zapakowane na wynos niechlujnie, śmierdzące przypalonym tłuszczem. Właściciel miał chyba specjalnie wyselekcjonowane mięso ultra tłustych kurczaków z fermy GMO. Kura skrzyżowana z golonką. Opierzona golonka! Wiem, płynę.
  Oferowanych frytek nie zamówiłem. Bałem się.



poniedziałek, 6 maja 2013

Kebab 'Bosfor' na Marszałkowskiej 83


na cienkim, kurczak, łagodny
ocena: 3,5


"- Nazywam się Adams - przedstawiła się. - A pan?
 - Henry Chinaski."
                     Faktotum, Charles Bukowski

  Cytat wydaje się z pozoru cienki, ale w zasadzie w pełni oddaje mój pomysł na ten tekst. W zasadzie to dwie linijki tekstu przypadkowo wybrane z tej książki, ale to nie ma znaczenia. Jakiekolwiek dwie inne też byłyby dobre. Bo dzisiaj o menelach. Takich naszych warszawskich Chinaskich.
  Swoją drogą to ciekawe, co zajadał Bukowski po swoich wielodniowych maratonach z whiskey? Hamburgery z sieciówek czy resztki z koszy na śmieci ekskluzywnych restauracji? Zmarł w 1994, więc 'kebabowego szaleństwa' nie doczekał. Ciekawe, czy by mu smakowało?
  Himilsbach z Maklakiem kojarzą mi się z kiełbasą z gazety i białym chlebem. Nie wyobrażam sobie ich w "Rejsie" z dönerem w ręce na pokładzie barki płynącej po wiśle. Tuż przed kwestią o kondycji polskiego kina…
  Nowe czasy, nowi menele, nowe zagryzki. Jednym z punktów ratowniczych na mapie warszawskiego melanżownictwa jest Kebab 'Bosfor' na Marszałkowskiej 83. Otwarty całą noc nęci czerwonym światełkiem i znajomym zapaszkiem spalonego mięsa.



  I w tym miejscu drodzy Czytelnicy chciałbym zaproponować Wam małą szaradę. Powiedzcie, co łączy te dwa obrazki przedstawione poniżej?





  Odpowiedź jest prosta - obie rzeczy chciałyby być czymś, czym nigdy nie będą.
  Kebab z 'Bosforu' to nie kebab tylko kawałek czegoś zawinięty w coś polany czymś. Bliżej nieokreślone. Smak żaden, rozsypuje się przy gryzieniu. Sos się rozlewa, a łagodny sos na spodniach wygląda tak, jakbym był ostro pobudzony czerwonym światełkiem. Mało to sexy.
  Przez całą noc przed ladą w rytmie chwiejnej bossanovy jedzą te kebaby nasi warszawscy Chinascy. Sosy im się rozlewają więc siorbią. Bekają, bo colę piją. Rozmawiają ze sobą żując, roztaczając dookoła mroczną aurę czosnkowej klątwy!
  Jedyny pozytyw to ten, że w kanapce jest bardzo dużo kapusty. W zasadzie tam nawet nie ma mięsa. Ciężko uwierzyć, że sam to mówię, ale ma to swoje naukowe uzasadnienie. Alkohol w dużej ilości niezdrowo podnosi poziom soków żołądkowych, co powoduje zgagę i złe samopoczucie. Co prawda mięso też działa w ten sposób, ale kapusta kiszona znakomicie neutralizuje ten efekt. 2-3 kebaby w 'Bosforze' po melanżu i kaca nie będzie! Zaręczam.
  Jeśli więc jesteście trzeźwi, to idźcie gdzieś indziej na kebab. Natomiast jeśli jesteście amatorami bigosu i czasem macie potrzebę zjedzenia go o 3.00 nad ranem, to 'Bosfor' z pewnością spełni Wasze oczekiwania.

piątek, 29 marca 2013

Kebab na Bonifacego 11


baranina, na cienkim, łagodny
ocena: 8,8


  Piątek. Jeden wyraz, a znaczy więcej niż tysiące słów. Stymuluje, bawi, rozluźnia, inspiruje! Socjalizacja z zabarwieniem alkoholowym.
  Tydzień temu Maciek zabrał mnie do siebie na degustację wódki. A żeby sobota była równie inspirująca jak piątek wypadało posilić się przed akcją. Bezczelnie ujmując - zrobić podkład.
  Maciek, pomysłodawca i organizator festiwalu filmów off-owych w Lublinie, zabrał mnie do niepozornego, także off-owego kebaba. Ukrytego przed potencjalnymi klientami. Na Bonifacego 11. Nazwy nie pamiętam.




  'Film off-owy' to kolejne hasło klucz w tym wpisie. Żeby chociaż trochę przybliżyć Wam drodzy czytelnicy pojęcie kina niezależnego, off-owego, pozwoliłem sobie naprędce ułożyć zarys scenariusza takiej produkcji.
  Ponieważ nie ma pieniędzy, kręcimy w czerni i bieli. Kulejący pies, tory kolejowe, bohater pali papierosa. Z off-u (sic!) słyszymy komentarz, że  niedługo urodzi mu się dziecko, a on nie jest na to gotowy. Poza tym ściga go policja za morderstwo, którego nie popełnił. Ktoś chce go wrobić.
  Tory kolejowe zwiastują samobójczą śmierć bohatera. Ten staje między szynami, cięcie na przejeżdżający pociąg! Ale nie, nie… On nie umarł! Teraz ujęcie strzykawki z heroiną. Wchodzimy w sekwencję wizji narkotycznych!
  Koreańczyk w garniturze biega uśmiechnięty po łące. Ma na sobie garnitur, a w klapie marynarki znaczek z wymalowanym popiersiem Kim Ir-Sena. Robi piruety, podskakuje, wokół radośnie pląsają pszczółki. Tańczący dobiega do leśnego strumienia. Nurt jest wartki i groźny jak armia koreańska! Zbliżenie na Kim Ir-Sena, potem na zapłakaną twarz bohatera. Przeskok do szerszego planu. Koreańczyk zrzuca przeklęte ubranie i wskakuje do strumienia. Zamiast tonąć zaczyna płonąć! Nie stać nas na efekty komputerowe, więc scenę nakręcimy przy okazji topienia marzanny. Podpalimy marzannę! (przy okazji przepędzimy zimę)
  Młoda dziewczyna budzi się cała zlana potem. Okazuje się, że wszystko opowiedziane do tej pory było sennym koszmarem. Mieszka w ruderze. Małym, brudnym mieszkaniu gdzieś na przedmieściach. Ubiera się, wychodzi z bloku, wsiada do autobusu i jedzie do centrum. Ludzie śpieszą się do pracy. Tłok na ulicach. Globalistyczne świnie! Dziewczyna wyjmuje z kieszeni pęczek kluczy. Zaczyna otwierać budkę. Budkę z kebabem!





  Dałem się ponieść fantazji, to fakt, ale to tak jak większość twórców kina off-owego. Znaleźć dobry film niezależny jest na pewno łatwiej niż kebab na Bonifacego. To jest dopiero off! Tajny jak lokalizacja bazy opozycji w Korei Płn!
  Pyszny! Zdecydowanie jedna z lepszych kanapek od dłuższego czasu. Mięso bardzo dobre, ceny dobre, dodatki dobre, czego chcieć więcej? Pan nie miał problemu, żeby zamiast kapusty dorzucić więcej pomidora i ogórka i za to największy plus! To nie był plasterek. To było sporo dodatkowego pomidora zamiast kapusty. I to w zimie, kiedy ten jest droższy. Pełen profesjonalizm.
  W barze miejsca siedzącego nie było, a to dlatego, że wszystkie zajęli klienci. Miejsce po prostu nie potrzebuje reklamy. Poczta pantoflowa wystarczyła.
  Wniosek nasuwa mi się taki z tej eskapady, że lokalizacja kebabowni nie ma znaczenia. Jeśli jest jakość, miły klimat klienci zawsze będą i biznes będzie się kręcił. Zapamiętajcie - Bonifacego 11.
  A wódka? Wódka była bardzo zimna.
  W końcu jest zima!

środa, 13 marca 2013

Kebab 'Homan' w wejściu na Dworzec Śródmieście


mieszany, kurczak, na cienkim
ocena: 2,4


  Mówi się, że my tu w Polsce to takie gburki jesteśmy. Cisi, mało wylewni, mało sympatyczni. Może to kwestia klimatu, może uwarunkowań kulturowych, może diety, nie wiem. Wiem, że wystarczy pojechać 2000 kilometrów na południowy-zachód, do Barcelony, żeby to jednak dostrzec i przekonać się, co to znaczy obcować z ludźmi sympatycznymi, niezestresowanymi i uśmiechniętymi.
  Weekendowy wypad do stolicy Katalonii można spędzić naprawdę intensywnie. Kebaby są wszędzie, ale miejscowe żarcie bije na głowę nawet najlepszego barana. Szynka crudo, fuet, owczy ser, morskie potwory, a do tego wino musujące Cava sprawiają, że Barcelona jawi mi się jako potencjalne miejsce zamieszkania.
  Niestety bilet powrotny miałem kupiony już wcześniej (a chętnie bym został w tej europejskiej Kaliforni) i powróciłem na łono kebabowa. Nie żebym tego naszego miasta mieczem syreny bronionego nie kochał! Kocham! A jak!
  A Barcelonę na drugim miejscu!
  Tak więc wysiadłem z samolotu na Chopinie, SKM-ką do centrum dojechałem i kiedy przechodziłem obok Dworca Śródmieście poczułem zew. To znaczy głód. Bo latać nie lubię i śniadań nie jem jak lecę.





 'Homan'? To imię? Czemu nie He-Man? 'Kebab u He-Mana'! Ostry jak miecz, na potęgę posępnego czerepu! I to by było hasło! No ale koniec dygresji . Wróćmy do konkretów.
  Obsługiwała mnie pani-Polka, a kanapkę robił pan-Niepolak. Pan pochodził na pewno z kraju, gdzie kebaby się jada. I to w dużej ilości. Złożyłem zamówienie, wziąłem ajran na poczekanie i zacząłem myśleć. Zarówno pan jak i pani byli nad wyraz uprzejmi. Ilość 'magicznych słów' jakie padła w naszej krótkiej, niezbyt skomplikowanej konwersacji powaliła mnie. Istna kraina łagodności! Wzbudziło to moje podejrzenia. Odebrałem kanapkę…


Dłoń z pomalowanymi paznokciami nie należy do mnie.
Ajran należy.



  Co za paskudztwo! Specjalnie wziąłem sos mieszany, żeby chociaż na moment przedłużyć rozgrzewającą moc posiłku. A to było zimne! Słowem 'proszę Pana uprzejmie' nie podgrzeję sobie kanapki! Załamanie. W zasadzie to wszystko było niedobre, a na szczególne wyróżnienie zasługuje kapusta. Najgorsza w stolicy.
  Stworzyli pozory, a ja uwierzyłem. Weźcie to za naukę drodzy Czytelnicy! Zrobiłem to, żebyście Wy nie musieli. Przy drugim wejściu do dworca jest drugi kebab, może lepszy? Jeszcze nie wiem, ale się dowiem. Też dla Was! Jeździłem swego czasu często pociągiem i wiem, jak turecka budka ważna jest dla podróżujących. Jak to dobrze mieć komfort najedzenia i przytulonym do wytartego zagłówka pójść w słodką kimę w wagonie pkp. W wagonach pkp natomiast zdecydowanie słodkie nie są toalety.
  A stolec w tym wypadku nie miał formy zwartej...

wtorek, 19 lutego 2013

Kebab 'Nefretete', ul. Puławska 20


cienki, baran, łagodny
ocena: 8,4


  Jest środek zimy i jedyne o czym myślę, to słoneczne wakacje. Gdzieś w miarę daleko. Musi być morze, fajne żarcie i roaming na tyle drogi, żeby nie mieć chęci odbierania telefonu. Od paru lat wszystkie tego typu aktywności organizuję sam: przeloty, akomodację, ubezpieczenie, bez narzutu biura podróży. Widzę same plusy takiego rozwiązania. Jest taniej, frajda z działania i kombinowania, jest się bliżej ludzi, autochtonów z ziemi, do której jedziesz. Próbujesz miejscowe przysmaki, nie trzyma Cię żaden rygor, czujesz zew podróżowania!
  Nieświadomy tych miłych wrażeń pełnych niespodzianek wojaży wybrałem się kiedyś na wakacje all inclusive do arabskiego kraju. Wszystko w cenie, bezpiecznie i to all inclusive - magiczne słowo kojarzące się z luksusem. Przyczepili mi jakąś opaskę na nadgarstek, zabronili zdejmować, ustawili plan dnia, a rezydentka zwracała się do mnie jak do dziecka, które samodzielnie nie jest w stanie niczego wykonać. No i co to za przyjemność? W hotelu grubi Szwedzi, pijani Polacy, starzy Niemcy i działające na nerwy dziewczynki - animatorki, namawiające co kwadrans do gry w łapki. I ja jeszcze za to zapłaciłem!
  Jak 'wszystko w cenie' to wszystko! A na żaden obiad nie było kebabu. Nie umiem tego wyjaśnić. Może to jest zbyt drogie danie do włączenia w jadłospis wakacyjnych leni klasy średniej Unii Europejskiej?
  
  Tu miał być taki ciekawy wstęp od podróżowania do Egiptu, po zwiedzanie grobowców, a szczególnie grobowca królowej Nefretiti, ale link wydaje mi się na tyle słaby (poza tym w Egipcie nie byłem), że od razu przejdę do sedna. Kebab Grill Bar Nefretete. To jest temat dzisiejszej recenzji.





  Jeśli ktoś był kiedyś w jadłodajni dla lokalsów w bocznych uliczkach Stambułu to ten sam klimat poczuje w Nefretete. Niby czysto, ale nie jesteś pewien, kilka świecidełek przy kasie, dziwne ułożenie pomieszczeń i pan, który jest miły i uśmiechnięty. I podaje naprawdę niezłą kanapkę! Szczerze mówiąc nie dawałem dużych szans temu miejscu. Ale jak to zwykle, pozory mylą! Miło się rozczarowałem.
  Była straszna śnieżyca, późno, do domu jeszcze kawał drogi. A tu taka przystań dla zbłądzonych.





  Wszystko było na swoim miejscu. Smaczne i pachnące. Poczułem miły relaks i przyjemność z posiłku. O to w tym właśnie chodzi! Nie obżerać się jak prosię frytkami z darmowych stołów na wycieczkach w cztero-gwiazdkowych hotelach, tylko otworzyć oczy, krzyknąć 'Ahoj!' przygodzie i p-r-ó-b-o-w-a-ć!
  W sporadycznych przypadkach dotknąć może jedynie klątwa faraona, pewnie w grobowcu Nefretiti też, ale zdecydowanie nie w Nefretete na warszawskiej Puławskiej. Miejsce z klimatem arabskiej codziennej jadłodajni. Zwyczajnej. Najbardziej jak to możliwe! Wrócę tam.

niedziela, 17 lutego 2013

Kebab na skrzyżowaniu ul. Puławskiej i al. Lotników


cienki, kurczak, łagodny
ocena: 7,6


   Południe pewnego pracującego, styczniowego dnia. Płatki śniegu wesoło pląsały w powietrzu. Biały puszek otulił drzewka i latarnie, a rtęć w termometrach, jakby drocząc się, osunęła się kilka kresek poniżej zera.
- Kiedy to białe gówno zniknie?! - pomyślałem sobie.
  Zima co roku pogrywa sobie z naszą dietą ograniczając dostęp do niektórych produktów. Stoiska warzywne bazaru przy Wałbrzyskiej wyglądają jak gułagi pełne wynędzniałych mieszkańców. Marchewki pomarszczone, papryka nadgniła, ziemniaki stare i miękkie, a pomidory… No właśnie! Gdzie się one podziały?
  "Addio pomidory, addio ulubione…" śpiewał swego czasu Wiesław Michnikowski. Zanuciłem kilka przypomnianych taktów. Sezon zimowy nie sprzyja tym pysznym owocom i to było przyczyną moich dalszych działań i celów - zjeść dzisiaj dobrego pomidora!
  Przeszedłem wszystkie stoiska bazaru, pukałem do każdej budki - nic. Spożywczak po drugiej stronie ulicy poddał się szybko. McDonald's obok jeszcze szybciej - nawet nie wchodziłem. Gdzie na tej szarej granicy górnego Mokotowa i Ursynowa znaleźć pomidory o tej porze roku?
  Wkroczyłem na aleję Lotników i od razu błysnęło w moim kierunku światełko. Małe, upierdliwe światełko budy z jednorękimi bandytami. Zmrużyłem oczy i obok hazardowego dołku ukazał mi się ten wabik na głodnych, przynęta dla rozkojarzonych, lekarstwo dla nieprzytomnych - Kebab Bez Nazwy!



  Jestem w totalnym szoku! Jadłem tam wielokrotnie i zawsze kanapka była nędzna. Co prawda buda miała momenty lepsze, ale zdecydowanie odradzałem wszystkim konsumpcję z tego miejsca. Raz nawet właściciel budy, żeby pewnie jeszcze bardziej ograniczyć koszty, zamiast śniadego rezydenta zatrudnił do zawijania dönerów polską babę w rozmiarze trzech-XL, która prawdopodobnie w swoim życiu jedyne co zawijała to skręty z niedopałków. A tu, jak już wspomniałem SZOK!
  Buda wyremontowana, pachnie jeszcze silikonem. Kurczakowa bela słodko skwierczy, w telewizji leci "Żar tropików", lodówka wyczyszczona na glanc a w niej pomidor! Pełny, czerwony i błyszczący! Piękny! Dawać mi tu kanapkę, zaraz!



  Nikt mi już nie powie, że włożenie dobrego pomidora w zimie do kebaba to rzecz za droga, albo logistycznie niemożliwa. Dobre mięso, dobre dodatki, pyszny sos, wszystko chrupiące i zachęcające. Rozmiar też idealny na obiadową przekąskę. Bardzo dobry budkowy kebab! Mam nadzieję, że krzywa wzlotów i upadków tego miejsca od dzisiaj będzie już jechać tylko w górę. Albo chociaż constans. Mam nadzieję, że nowi właściciele nie zasugerują się taktyką Wietnamczyków, którzy kiedy otwierają nowe jadłodajnie starają się pysznym żarciem zachęcić klienta, żeby chwilę później podwyższyć ceny i obniżyć jakość do tego stopnia, że w sosie słodko-kwaśnym odnajduje się kawałki kalafiora.
  W kebabie bardzo zabawni byli obsługujący panowie. Obaj śniadzi, ale z dwóch różnych krajów oddalonych od siebie o tyle, że między sobą mówili po angielsku, ze mną po polsku, a przez telefon w swoich odmianach arabskiego. Myślałem, że w tym biznesie zazwyczaj ziomki umieszczają ziomków, a tu taka niespodzianka zależności.
  To był bardzo ciekawy, socjologiczno-pomidorowy kebab.

wtorek, 15 stycznia 2013

'Lider Kebab' na Marszałkowskiej, koło MDM-u


cienki, baran, łagodny
ocena: 4,2


  Tak to ten świat jest już poukładany, że zawsze musi być przywódca i stadko za nim podążające, jemu podległe. Ten wybraniec dba o podopiecznych, o bezpieczeństwo, strawę. Społeczność mu ufa. Każdy bez namysłu składa życie w jego ręce. Wierzy, że niczym najtroskliwsza matka ON otuli swym ramieniem, szepnie ciepłe słówko gdy chandra zżera, pomasuje najedzony brzuszek.
  Przełóżmy to na świat współczesny. Ten pełen pieniędzy, korporacji i barów z szybkim żarciem.
  I tak Mercedesy to znakomite samochody, babcie dziergają najlepsze swetry, Żerań jest liderem w  paluszkach, Coca-Cola w coli,  a "Lider Kebab" jest zdecydowanie najlepszym szczurem w kebabowym wyścigu ergonomii, opłacalności i przeciętności. Ramieniem co najwyżej otulić może spocony okrawacz rożna. Ale to względna przyjemność.



  Okazało się, że kelnerka przynosi do stołu zamówienia tylko z 3 i 4 kolumny menu, czyli dania powyżej 14 zł. Po mojego zawijasa za 10 zł, wywołany numerkiem niczym w barze mlecznym, poszedłem sam. Pana łysego turka o jasnej karnacji już gdzieś kiedyś widziałem. Chyba w innym kebabie. Tu dał mi talerz z czymś, co ważyło prawie kilogram i składało się z 3 składników: gumowego placka, barana i kapusty. Łagodny sos zrobiony był z wody więc go nie liczę.



  Generalnie kaszaniasty ten kebab. Mięso bez smaku, kapusta z wiadra, a placki biorą chyba z 'Wezyra'. Chociaż ćwiartkę, no 1/8 pomidora i plaster ogórka można by wsadzić. No ale tu zima, a takie rarytasy to importowane przecież w sklepach. Drogie. Olaboga!
  Przynajmniej lekko na brzuch opadł. Znaczy świeży był. No i mały plusik - ayran w lodówce. Chociaż kasjerka, Polka, nie wiedziała co to takiego.

czwartek, 3 stycznia 2013

Wezyr jeszcze raz

   Nie dają za wygraną. Wchodzą do domu. +0,1 punktu za przyszłościową wizję biznesu. Ale i tak się nie skuszę.